czwartek, 28 marca 2013

Kanadyjskie sukienki

„Kanadyjskie sukienki” - Kino rodem z second-handu

Maciej Michalski - scenarzysta i reżyser owego filmu. Myślę, że to mu należą się owacje na stojąco! Pomimo, iż film został nakręcony przy minimalnych nakładach środków finansowych (częściowo własnym sumptem), licznych problemach ze sprzętem, castingiem czy setką innych możliwych przeszkód to udało mu się osiągnąć to co chciał nam przekazać:
„Moim zamiarem było pozbawienie, nas Polaków, kompleksów. Chciałem pokazać nasz kraj, nasze domy i ludzi w sposób niezwykle ciepły, rodzinny. Śpiewy przy stole, tańce przez pokoje. Oni wtedy tak widzieli Kanadę, zapominając o swoich atutach, o sile naszej kultury. Kanada była pogonią za dolarami, czymś, co towarzyszy nam w świecie współczesnym, zacierając bezpowrotnie tamte czas”

„Na urodzinach Zofii przenosimy się w świat polskiej wsi z lat 80tych. Urodziny te są wielką ucztą smaków, kolorów, ludzi tamtego czasu, ale przede wszystkim oczekiwaniem na przyjazd Amelii i Tadeusza - córki i męża mieszkających od 10 lat w Kanadzie.”
Film Macieja Michalskiego u odbiorcy z pewnością nie wywoła neutralnych emocji. Każdy widz indywidualnie oceni karykaturalne przedstawienie postawy i mentalność bohaterów oraz paradoksalnie ukazane czasy PRL-u. Siedząc w sali kinowej były momenty, że nie wiedziałam czy się śmiać, czy płakać, czy się wkurzać. Jednak te wszystkie zabiegi reżysera nie były użyte przypadkowo. Film oparty jest w dużej mierze na „życiowej prawdzie” czyli własnych przeżyciach i doświadczeniach Macieja Michalskiego.

Myślę również, że obsada aktorska była godna podziwu. Anna Seniuk, Ewa Kasprzyk oraz Zofia Czerwińska dają popis klasycznego i pięknego aktorstwa. Myślę, że nie tylko mi to te wybitne artystki kojarzą się właśnie z tamtymi czasami.

Dla mojego pokolenia czasy PRL-u jednak są jednak czymś bliskim w czasie lecz odległym w rozumowaniu tego co się kiedyś działo. „Kanadyjskie sukienki” pokazuje nam tą gorzką rzeczywistość. Kanada – bogactwo, dolary i sukienki. Taki obraz tego rajskiego ogrodu kreował się wśród ludzi mieszkających w latach 80-tych na polskiej wsi. Jednak chyba każdy wie, że nie do końca wszystko było takie idealne w tym „lepszym świecie”. Gdzieś był ukryty ten zakazany owoc, który nagle wszystko niszczył, psuł i okaleczał.


-eMKa

środa, 20 marca 2013

Sex story


Komedie Romantyczne, dlaczego je tak lubimy...?
Główne role grają tu Natalie Portman (Emma Kurtzman) i Ashton Kutcher (Adam Franklin). Cała obsada jest zresztą idealnie dobrana. Zwłaszcza współlokatorzy Emmy. Zabierając się za romansidła zwykle znamy scenariusz – para spotyka się, powoli się w sobie zakochują, następuje pewien kryzys i oczekiwany happy end. Właściwie tak jest i tym razem, ale historia okazała się ciekawa i wcale nie aż tak strasznie banalna. Możemy się pośmiać, popłakać, ale także złączyć się w bólu z bohaterami.
Film zaczyna się od poznania bohaterów w młodości. Powoli przechodzimy do wydarzeń współczesnych, kiedy wszyscy są już dorośli, pracują. Adam pozostaje w cieniu sławnego ojca, z którym relacje nie należą do tych "stabilnych". W odpowiedzi na szokujące fakty wyjawione przez Ojca, Adam upija się co daje początek wielu wydarzeń. Otóż w śmiesznej sytuacji spotyka Emmę.
Od tego momentu film jest jeszcze bardziej interesujący (mamy więcej Natalie Portman :) ). Emma to kobieta, która nie chce się zakochać, żeby później nie mieć złamanego serca. Adam szuka dziewczyny, by wreszcie się ustatkować. Spotkali się jako dzieci, młodzież, po latach przypadkiem znów na siebię wpadli. Zawierają układ - sex bez uczuć... ale czy to ma prawo przetrwania? ON robi wszystko, aby JĄ w sobie rozkochać. Jednak ONA jest odporna na gry Adama i robi wszystko aby mu nie ulec.

Naprawdę podziwiam talent aktorski Natalie. Świetnie wcieliła się w pozornie zimną kobietę bez uczuć. Gra Ashtona poprawiła się od ostatniego filmu. Jak mówią: „ćwiczenia czynią mistrza” i w jego przypadku sprawdziło się w 100 procentach.
Można zauważyć pewne podobieństwa do filmu "To tylko sex" z Justinem Timberlakem i Milą Kunis. Oby dwa są o podobnej tematyce, ale jeśli mam być szczera to podobał mi się bardziej duet Portman&Kutcher .
Uwielbiam komedie romantyczne za to że mimo kryzysów zawsze kończą się dobrze. Oglądając dramat nigdy nie wiem czego się spodziewać, ale podejrzewam, że nie każdy może skończyć się dobrze, a sama historia nie jest tak lekka i relaksująca jak w komediach. Może na tym polega ich czar? Poza tym film musi być "dobry", nie obejrzymy przecież jakiegoś badziewia ;) .  Film polecam na szarawe wieczory, gwarantuje wam 108 minut niezmarnowanego czasu.



-GS

czwartek, 14 marca 2013

Niemożliwe


Zamknijmy na chwilę oczy i pomyślmy o wakacjach. Wyobraźmy sobie plażę, ciepły ocean. Mnóstwo turystów cieszących się pogodą. Po prostu sielanka. I tak też wakacje spędzała jedna z rodzin. Niestety to ostatni szczęśliwy obraz jaki można zapamiętać z tego filmu. Dalej jest tylko gorzej.

A więc  o czym opowiada ten film? Przede wszystkim o historii, która wydarzyła się naprawdę. A mianowicie o rodzinie, która przeżyła w 2004r. tsunami w Tajlandii. Jak już wspomniałam początek jest idealny, niestety już po kilku minutach możemy oglądać ogromne fale, zniszczenia, umierających ludzi. Często nawet nie zdajemy sobie sprawy jakim kataklizmem jest tsunami. Zabiera ze sobą wszystko na co napotka. Kiedy już wszystko zaczyna się powoli uspokajać zaczyna się najgorsza część filmu. Rodzina została rozdzielona. Matka znalazła najstarszego syna, ojciec z dwójką kolejnych chłopców zaginął. Po takiej historii oczywiste jest zapełnienie szpitali chorymi, umierającymi. Ale gorsze jest rozdzielenie rodzin, które nie wiedzą czy ich bliscy żyją czy nie i jak ich odnaleźć.

A jak się kończy? Hmm, możemy w sumie się domyślić. Zakończenia zazwyczaj są i tak szczęśliwe. Ale czy tak jest w tym przypadku? To w końcu nie jest typowy film. Może po prostu go obejrzyjcie? ;)


-EL

wtorek, 12 marca 2013

Sęp

Nie ukrywam, że film „Sęp” wybrałam kierując się tylko i wyłącznie muzyką ukochanego zespołu Archive, nie zwracając nawet uwagi na gatunek, a co dopiero na fabułę. Wychodząc z niego nie żałowałam, byłam wręcz mile zaskoczona. Chociaż jest bardzo długi (ponad 2 godziny!) nie zauważyłam upływu czasu.

Film opowiada o policjancie o wyjątkowej inteligencji i zdolności dedukcji, któremu zostaje zlecone rozwikłanie zagadki tajemniczych zniknięć przeróżnych więźniów, skazanych za wielokrotne morderstwa, często wyjątkowo okrutne. Oczywiście pojawia się również wątek miłosny, oraz z założenia poruszająca historia przyjaźni między policjantem a nieuleczalnie chorym chłopcem, potrzebującym przeszczepu.

Konstrukcja filmu jest odmienna od typowej konwencji thrillera, jego „dwuetapowość” odróżnia go od innych. I przekonuje mnie taka konwencja, mówiąca, że wszystko ma drugie dno; jednak spotkałam się z głosami, że druga część była niepotrzebna. Film zdecydowanie trzyma w napięciu, jest sprawnie nakręcony i zmontowany, aktorstwo nie powala, ale utrzymuje się na przyzwoitym poziomie.

Wiele wątpliwości budzi we mnie jednak zakończenie, które mimo wiary w to, że ludzie są zdolni do poświęceń wydaje mi się być całkiem nierealne. Nie zdradzę oczywiście samego zakończenia, ale ci, co widzieli, wiedzą, o czym mówię. W imię czego? Dla kogo?

Tak, jak się spodziewałam, soundtrack przyćmił resztę produkcji, jednak jest on wart zobaczenia, choćby po to, by obejrzeć jeden z lepszych polskich filmów ostatnich lat oraz posłuchać niesamowitej muzyki w kinie, pełnym skupieniu, no i na cały głos.


-DZ

piątek, 8 marca 2013

Hitchcock


Postać Alfreda Hitchcocka na pewno znana jest wszystkim. Nic więc dziwnego, że w końcu doczekał się on filmu o samym sobie jednak czy był to najlepszy pomysł? Sądzę, że na pewno był dobry, a i efekt końcowy jest czymś miłym dla oka i przyjemnym do oglądania.

''Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć." Tej hitchcockowskiej zasady film niestety nie spełnia. Oglądając go z pewnością chce się wiedzieć co za chwile się stanie i jak dalej potoczy się akcja, ale trzęsienia ziemi brak. Czy pan Alfred byłby więc zadowolony z tego filmu? Myślę, że do gustu powinna mu przypaść kreacja Anthony'ego Hopkinsa. Sama byłam pod wrażeniem chociażby charakteryzacji, przez dłuższą chwilę nie byłam do końca pewna, czy wiem jakiego aktora właściwie oglądam.

Ale o czym film właściwie jest ? Przenosimy się w lata 60 XX wieku, jeden z najbardziej cenionych reżyserów postanawia za własne pieniądze wyreżyserować film, który według wytwórni powinien być klapą. Ale oczywiście 'jest ryzyko, jest zabawa'. I chociaż nie jest to najłatwiejsze zadanie, dzięki wyraźnej pomocy żony -swoją drogą prawdziwego anioła- zadanie zostaje wykonane. Szczególny nacisk położony jest właśnie na relację Hitchcocka z jego żoną - Almą (w tej roli Helen Mirren). Powstająca 'Psychoza' jest tłem do ukazania ich burzliwego związku.


Podsumowując, film ten na pewno wart jest obejrzenia. Chociażby ze względu na duet Hopkins-Miller. A czy można wynieść z niego jakiś morał ? Oczywiście, "za sukcesem mężczyzny stoi kobieta". I przykro mi, panowie, musicie to przyjąć do wiadomości.


-TNT

środa, 6 marca 2013

Nietykalni


To produkcja o której było głośno już jakiś czas temu, ale chciałabym do niej wrócić. Jestem osobą, którą z trudnością zachwycają filmy, ale ten zrobił na mnie ogromne wrażenie. Do polskich kin „Nietykalni” weszli dopiero 13 kwietnia 2012r., chociaż na świecie pojawili się ponad pół roku wcześniej. Do tej pory dostał już 8 nominacji do francuskich Cezarów, a także nominację do Złotego Globu za najlepszy film zagraniczny. Scenariuszem oraz reżyserią zajął się Olivier Nakache wraz z Eric'iem Toledano.


„Nietykalni” to opowieść o starszym milionerze, który po nieszczęśliwym wypadku zostaje sparaliżowany, a jedyna część ciała, którą może ruszać, to głowa. Z powodu swojego stanu potrzebuje pomocy drugiej osoby, więc zatrudnia pielęgniarzy. Niestety nie wytrzymują oni z nim dłużej niż tydzień albo dwa. Przy jednej z wielu rozmów podczas których szukał kogoś, kto mógłby zastąpić mu ręce i nogi, spotyka mężczyznę czarnego koloru skóry, który niedawno wyszedł z więzienia. Okazuje się, że nie przyszedł tu, aby dostać tą pracę. Chce jedynie otrzymać podpis, by móc starać się o zasiłek dla bezrobotnych. Jednak Philippe, milioner na wózku, postanawia go zatrudnić, gdyż człowiek ten urzekł go bezgraniczną szczerością, bezpretensjonalnością oraz, co okaże się słowem kluczem, pragmatyzmem. I od wtedy mamy początek ich wspaniałej przygody! Driss, jako nowy pielęgniarz nie okazuje mu jakiegoś ogromnego współczucia, traktuje go jako normalną osobę, a czasami nawet żartuje sobie z jego niepełnosprawności. Philippe przy nim znowu zaczyna żyć jak dawniej i znowu potrafi być zadowolony ze swojego życia. Robi rzeczy, o których kiedyś, będac w takim stanie, nawet by nie pomyślał. Do tych róznych eksperymentów możemy zaliczyć latanie na paralotni czy palenie marihuanny.


„Nietykalni” pokazują na pozór zwykłe, codzienne sytuacje, które jednak tutaj mają o wiele głębszy przekaz. Widzimy, że pomimo tego kim jesteśmy, jak żyjemy, każdy z nas jest w stanie spełniać swoje marzenia i cieszyć się życiem. Mimo że główny bohater znajduję się w tragicznej sytuacji, film ten możemy nazywać komedią. Często Philippe wraz z Driss'em śmiali się z jego niepełnosprawności i nie zważając na to, iż to było coś przykrego,  trudno było nie roześmiać się wraz z nimi szczerym śmiechem.

Film jest przede wszystkim prawdziwym pokazem aktorstwa. Biorąc pod uwagę Omara Sy, którego możemy nazwać zarówno aktorem, jak i komikiem. Wykonał on kawał dobrej roboty i bardzo dobrze wczuł się w swoją postać.  Z pewnością cechy jego bohatera miały trochę wspólnego z osobą, jaką sam jest na co dzień. Jego rola została doceniona, ponieważ dostał Cezara, a francuska Akademia Sztuki i Techniki Filmowej stwierdziła, iż postać którą grał jest lepsza od tej, którą nam pokazał Jean Dujardin w „Artyście”. François Cluzet miał za to bardzo trudną rolę, gdyż całe swoje emocje musiał przekazywać jedynie za pomocą swojej mimiki twarzy. Wyszło mu to jednak znakomicie!

Nie powinniśmy również zapominać o wspaniałej ścieżce dzwiękowej. Dało się jednak zauważyć pewien podział. Mężczyzna, który pochodzi z niższych sfer, lubi bardziej rozrywkową muzykę, np. „September” grupy Earth, Wind & Fire. Natomiast Philippe gustuje w muzyce poważnej, jak np. „Cztery pory roku” Antonio Vivaldiego, a dokładniej „Lato”. Bez tej ścieżki dźwiękowej myślę, iż film dużo by stracił. Bardzo mi się podobała scena, gdy Driss włącza na urodzinach przyjaciela żywą muzykę i zaczyna do niej tańczyć, zachęcając do tego innych. Czułam lekkie obawy do reakcji drugiego bohatera, który jedynie mógł to wszystko obserwować siedząc na swoim wózku, lecz myślę, że jednak również w tym momencie byłą to dla niego dobra zabawa


 Z mojego punktu widzenia film jest po prostu wspaniały, a po obejrzeniu zostaje w pamięci na bardzo długo. Nie przesadzając nazwałabym ją najlepszą komedią ostatnich lat, ponieważ poprzez szczery śmiech potrafi przekazać nam tak wielkie oraz ważne wartości. Osobiście nie przepadam za francuskim kinem, ale po obejrzeniu „Nietykalnych” może jednak się przekonam. Czytałam, iż prawa do remake'u wykupili już Amerykanie. Myślę, że pomimo ich starań to już nie będzie ta sama opowieść. „Nietykalni” to po prostu jeden z najlepszych filmów ostatnich lat i jestem pewna, że szybko o nim nie zapomnę.


-AB


niedziela, 3 marca 2013

Oscary 2013


W końcu w pełni satysfakcjonujące rozdanie! Werdykt Akademii zadowolił nas w 100%. Raczej nie było wielkich niespodzianek, większość statuetek zgarnęli tegoroczni faworyci, ale może dla kogoś były? :)

Zgodnie z oczekiwaniami: największy przegrany - "Lincoln" (12 nominacji, tylko 2 wygrane); najlepszy film - "Operacja Argo". Nagrodę wręczała sama Michelle Obama. Ben Affleck wygłosił piękną i prawdziwą przemowę - mądry człowiek, lubię go :) "Argo" wygrywa również w kategoriach za najlepszy montaż i scenariusz adaptowany.


Pierwsza nagroda przyznana tego wieczoru - najlepsza drugoplanowa rola męska - powędrowała do Christopha Waltza za rolę w filmie "Django". "Django" otrzymał też Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny (genialny Quentin Tarantino). Jennifer Lawrence dostała Oscara dla najlepszej aktorki za rolę w filmie "Poradnik pozytywnego myślenia". Widać, że była zaskoczona, nawet potknęła się na schodku, ale dla tej sukni mogłabym potykać się codziennie - 23-letnia Jen wyglądała cudownie! Najlepszą aktorką drugoplanową okazała się Anna Hathaway. Nagrodę dla najlepszego aktora odbiera nie kto inny jak Daniel Day-Lewis, ale to było jasne.

Najlepszy film nieanglojęzyczny? Oczywiście "Miłość" Michaela Hanekego. Brakowało mi tu "Nietykalnych" - kocham ten film!

Najlepszym krótkometrażowym filmem animowanym okazał się "Peperman" wytwórni Disney'a. Mimo tego, że jest bardzo prosty i czarno-biały w magiczny sposób oddaje swoje przesłanie. Pełnometrażową animacją roku uznano "Meridę Waleczną"

Statuetkę za najlepsze zdjęcia otrzymał Claudio Miranda za "Życie Pi" (lekkie zaskoczenie, myślałam, że "Skyfall" zmiażdży konkurencję, no cóż...). "Pi" wyreżyserowane przez Anga Lee (Tajemnica Brokeback Mountain) zostało także docenione za najlepsze efekty specjalne, najlepszą muzykę oryginalną oraz dla najlepszego reżysera!

Kostiumy projektów Jacqueline Durran spełniły swoje zadanie - w zupełności oddały klimat epoki w ekranizacji powieści Lwa Tołstoja "Anna Karenina" i wywalczyły Oscara. Za najlepszą charakteryzację uznano "Nędzników". Faktycznie, w początkowych scenach filmu nie byłam pewna czy Jean Valljean to aby na pewno Hugh Jackman :)


"Nędznicy" zostają także docenieni pod względem (oczywiście) dźwięku - statuetka wędruje do Simona Hayesa, Andy'ego Nelsona oraz Marka Petersona - mistrzowie! Montaż dźwięku - i teraz zdziwienie - REMIS! Oscary dostają "Wróg numer jeden" i "Skyfall". Kolejna odsłona Bonda zostaje także obdarzona nagrodą dla najlepszej piosenki - tytułowej "Skyfall" autorstwa niepowstrzymanej Adele. 

Co sądzicie o tegorocznym rozdaniu Nagród Akademii? Żale, zachwyty, niespodzianki, wszystko przewidywalne? Zaczynamy nowy rok filmowy - oby był tak samo udany jak 2012 :D


-JL

wtorek, 19 lutego 2013

Mystery, Alaska

Wyobraźmy sobie Alaskę - krainę wiecznie skutą lodem. Co można tam robić w wolnym czasie? Grać w piłkę nożną, siatkówkę czy może bierki podwodne, a raczej podlodowe? Chyba nie... Mamy lód, dużo lodu. No to może hokej? Właśnie ten sport jest głównym wątkiem filmu "Mystery, Alaska", który wyreżyserował Jay Roach, producent m.in. "Borata" i "50 pierwszych randek". Oj będzie się działo... :)

Mystery - mała miejscowość na Alasce, gdzie ludzie żyją cotygodniowymi, sobotnimi meczami hokeja. Prócz tego często romansują, a niektórzy chwalą się tym przed innymi, co powoduje wiele niezręcznych i bardzo śmiesznych sytuacji. Wszystko zmienia się po opublikowaniu artykułu w hokejowym magazynie ukazującym lokalną drużynę. Sprawia to, że dostaje ona propozycję rozegrania meczu z New York Rangers - zawodową drużyną występującą w najsilniejszej lidze świata NHL.

Burmistrz miasta (Colm Meaney) wraz z mieszkańcami podejmuje decyzję o przyjęciu wyzwania. Kapitan, a zarazem miejscowy szeryf (Russell Crowe) zdając sobie sprawę z odpowiedzialności, która na nim spoczywa natychmiast mobilizuje pozostałych członków. Tu, gdzie hokej jest wszystkim porażka przed kamerami i sąsiadami byłaby strasznie upokarzająca. Z początku sędzia Burns (Burt Reynolds) bardzo sceptycznie podchodzący do tego pomysłu obejmuje stanowisko trenera "Eskimosów", którzy chcąc udowodnić coś sobie, jak i innym przygotowują się do meczu jak nigdy wcześniej.

 Film pozwalający oderwać się na chwilę od rzeczywistości. Potwierdzający, iż marzenia, jeżeli tylko będziemy chcieli i z ogromnym uporem do tego dążyli mogą się spełnić.



-ŁS

wtorek, 12 lutego 2013

The Blues Brothers


Filmowy klasyk. Postaci kultowe. Muzyka, która żyje własnym życiem.

Historia dosyć prosta. Dwóch braci, których więzy krwi nie łączą, wychowanych w sierocińcu. Dowiedziawszy się, że by uratować owy ośrodek należy wpłacić podatek wysokości 5000$ postanawiają podjąć wyzwanie i podnieść rękawice rzucone im przez los.

Jednak nie jest to tak proste jak mogłoby się wydawać. Panowie bez problemu znaleźli by pieniądze, niestety muszą być one uczciwie zarobione... i tu pojawia się problem. Na szczęście oświecenie przychodzi dość szybko, i to za sprawą samego Jezusa. Aby zdobyć fundusze postanawiają reaktywować zespół. Ale żeby było jeszcze nieco pod górkę - nie wszyscy członkowie są do tego szczególnie chętni. Na szczęście dzięki sprytowi i sile persfazji naszym bohaterom udaje się ta sztuka. Mimo przeciwności - policji, FBI, nazistów czy The Good Ole Boys na karku udaje im się zdobyć potrzebną kwotę. Robią to oczywiście w swoim unikalnym, przepełnionym muzyką i pościgami (w filmie ustanowiono rekord w największej liczbie zniszczonych aut, który pobił dopiero jego sequel) stylu. W końcu 'they are on a mission from God'.

Za sukcesem filmu niewątpliwie stoi obsada. Aykroyd i Belushi stanowią zgrany duet, który aż chce się oglądać, nie sposób go nie pokochać i szczerze wątpię, czy udałoby się ich zapomnieć. Poza tym większość postaci występujących w filmie jest muzykami lub osobami związanymi z muzyką . Do najpopularniejszych należą James Brown, Cab Calloway, Ray Charles oraz Aretha Franklin. I właśnie dzięki temu powstał soundtrack z najwyższej półki, którego można słuchać w nieskończoność, i ciężko siedzieć przy nim obojętnie nie poruszając choćby palcem w rytm muzyki. Nic więc dziwnego, że mimo tego, iż od premiery filmu minęło przeszło 30 lat, a główny wokalista Jake (John Belushi) zdążył po drodze przedawkować, zespół o nazwie The Blues Brothers Band ciągle istnieje i ma się całkiem dobrze.


-TNT

poniedziałek, 11 lutego 2013

Och życie


Holly jest właścicielką niewielkiej piekarni. Eric to obiecujący dyrektor techniczny telewizji sportowej. Randka, na którą zostają umówieni przez swoich przyjaciół kończy się katastrofą. Czy to koniec ich przygody? Niestety to dopiero początek. Wszystko zaczyna się komplikować, kiedy w wypadku samochodowym giną ich znajomi, a w testamencie wyznaczają Holly i Erica jako opiekunów swojej rocznej córeczki. Od tej chwili muszą wprowadzić się do domu zmarłych, tam nauczyć się ze sobą współpracować i jak najlepiej wychować dziewczynkę.


Wiadomo, początki są trudne. To ciężkie gotować w tej samej kuchni, co zmarła przyjaciółka, oglądać telewizję siedząc na tej samej kanapie, śpiąc w ich małżeńskim łóżku. Do tego zdjęcia wciąż o nich przypominające. Mało komu udałoby się nie zwracać na to uwagi. Stawiają sobie za cel zmienienia w domu wszystkiego, co mogłoby im przypominać o znajomych. Wprowadzić pewne zmiany, aby czuli się swobodnie. Bo przecież życie toczy się dalej, a w chwili obecnej najważniejsze jest dobre wychowanie dziecka.

Niestety, jak to bywa w filmach, początki nie są złe. Ale musi przyjść moment kryzysu. Wychowywanie obcego dziecka, z facetem za którym się nie przepada, z dziewczyną której się nie lubi, nie jest proste. Trzeba być zorganizowanym, dążyć do współpracy, a przede wszystkim poświęcić się i oddać cząstkę siebie na rzecz wyższego dobra (jakim oczywiście jest dziecko). Oczywiście żeby podtrzymać stereotypy to Eric odchodzi pierwszy, to on nie wytrzymuje presji. Holly zostaje z dziewczynką sama, musi stawić czoła samotnemu wychowywaniu cudzego dziecka. Jednak to nie koniec. Scenarzysta ma dla jeszcze parę zaskakujących rzeczy. Jakich? Przekonajcie się sami ;)


-EL

piątek, 8 lutego 2013

Klik: i robisz co chcesz

Film ten opowiada historię niedocenianego architekta, który na pierwszym miejscu stawia swoją pracę. Główną rolę odgrywa Adam Sandler wcielający się w Michaela Newman'a, męża Donny Newman i ojca dwójki dzieci. Codzienne zajęcia oraz pościg za pieniędzmi sprawiają, że w życie Michaela wkrada się nuda i monotonność. Zmienia się to diametralnie wraz z dniem, w którym chcąc włączyć telewizję wybiera niewłaściwy pilot i tym samym włącza jedną z zabawek dzieci. Natychmiast postanawia zakupić pilot uniwersalny. W sklepie napotyka dziwnego sprzedawcę - Morty'ego (Christopher Walken), który proponuje mu eksperymentalny pilot i obiecuje, że odmieni on jego życie. I od tego się zaczęło...

Moim głównym celem tego wpisu jest przedstawienie sceny, która bardzo mocno wpłynęła na ocenę filmu. Chodzi mi o tą, w której Michael za wszelką cenę pragnie powiedzieć synowi, że rodzina jest najważniejsza, przypłacając za to swoim życiem. Spodobał mi się sposób ukazania tego zdarzenia. Oczywiście łezka w oku się zakręciła (jak za każdym razem). Na początku film jest lekki, zabawny i pogodny lecz z każdym kolejnym ujęciem nabiera bardziej dramatycznego charakteru. 


Kolejnym ulubionym fragmentem jest ten, w którym ojciec głównego bohatera przychodzi do jego pracy. Próbuje porozmawiać z synem. Michael pochłonięty pracą nie zwraca uwagi na gościa. Zbywa go mówiąc, że od zawsze znał jego sztuczki. Rozczarowanie malujące się na twarzy ojca smuci każdego widza, a fakt, że jest to ich ostatnie spotkanie wprowadza jeszcze gorszy nastrój. Mimo to zachęcam do oglądania, bo warto!

-SilenCe

poniedziałek, 4 lutego 2013

Znamię


"Zamknij oczy", "Otwórz umysł", "Słuchaj serca" - motta przewodnie filmu pt."Znamię" w reżyserii  Toma Shadyaca

Całkiem niedawno TVP1 wyemitował film pt."Znamię". Bardzo mi się spodobał i świetnie się go oglądało.
Pomimo to, że premiera tego filmu na świecie była 18.września.2002r. widziałam go po raz pierwszy. Stwierdzam, że jest godny polecenia. Szef pogotowia ratunkowego, dr Joe Darrow (Kevin Costner) jest uznanym ekspertem w dziedzinie urazów. Jego żona Emily (Susanna Thompson), również lekarka, zginęła w wypadku autobusowym na górskiej drodze w Wenezueli, gdzie przebywała z medyczną misją dobrej woli. Mężczyzna nie może pogodzić się ze śmiercią żony. Sen z powiek spędza mu fakt, że pomimo 6 miesięcy od dnia katastrofy wciąż nie odnaleziono ciała, a wszystko mu o niej przypomina.

Na uwagę zasługuje świetna gra Kevina Costnera. Świetnie wczół się w rolę mężą, który dla swojej żony jest w stanie zrobić wszystko - nawet pojechać na koniec świata. Mężczyzna dostawał dziwne znaki, które były "jakby od Emily". Znaki te były przekazywane przez dzieci ocierające się o śmierć. Po otrzymaniu ich mężczyzna niezwłocznie wyruszył w stronę tęczy (do miejsca gdzie zginęła Em). Każde dziecko, które twierdzi, że ją spotkało rysuje dziwny krzyż i każe mu udać się w to miejsce. Dostaje też znaki przez ważki, które go prześladują. Emily miała znamię w kształcie ważki, to był jej amulet...

Wiele scen zasługuje na uwagę, w niektórych momentach można się bać ;) . W pamięci najbardziej utkwiła mi scena, w której ptak należący do zmarłej żony, którego ta nauczyła mówić "kochanie, wróciłam!" wypowiada te słowa. W nocy. A drzwi poruszają się, jakby ktoś przyszedł... Scena naprawdę trzyma w napięciu. Dający do myślenia jest też koniec filmu jednak nie będę go zdradzała, bo film po prostu trzeba zobaczyć.

Na podsumowanie - cytat, który świetnie obrazuje film: 
"My nie umrzemy nigdy (...) umiera tylko czas. Przeklęty czas (...). Kiedy kochamy, stajemy się nieśmiertelni i niezniszczalni. Jak bicie serca, deszcz lub wiatr" - Erich Maria Remarque

A wy co sądzicie o tym filmie? Jeżeli ktoś już oglądał - nie nurtuje was co kobieta w zaawansowanej ciąży robi w kraju trzeciego świata?


-PS

wtorek, 29 stycznia 2013

August Rush

Wsłuchaj się... Słyszysz? Muzyka. Wszędzie ją słyszę. W wietrze... w powietrzu... w świetle. Jest wszędzie dookoła. Musisz się tylko otworzyć. Musisz tylko... słuchać.
Film opowiada o chłopcu, który posiada niezwykły dar – muzyką jest dla niego każdy słyszany dźwięk - wiatr, światło, hałas miasta. Evan, bo tak ma na imię, jako niemowlę trafił do domu dziecka, a jego rodzice (Lyla i Louis)  nawet nie wiedzieli, że żyje. Ojciec matki podjął decyzję o oddaniu dziecka mówiąc jej, że zmarło, nie chcąc zaprzepaścić kariery młodej wiolonczelistki. Jedenastoletni chłopiec nie traci jednak nadziei, i choć z tego powodu jest poniżany przez swoich rówieśników, chce odnaleźć rodziców podążając za śladami muzyki. Ucieczka z sierocińca, w oczach chłopca, jest jedyną szansą na rozpoczęcie poszukiwań. Spacerując po mieście Evan spotyka chłopca grającego na gitarze. Uliczny grajek, Arthur,  przekupiony pizzą zabiera Evana do miejsca, gdzie mieszka. Tam, nad gromadką sierot „czuwa” Maxwell (zwany przez dzieci Czarodziejem), który tak naprawdę ma ich za niezły interes i mało interesuje go ich los. Mogą mieszkać z nim pod warunkiem, że pieniądze zebrane z ulicznego grania trafią do niego. Mimo wszystko Czarodziej budzi w nich respekt, bo to on odkrył ich talent i dał możliwość nauki gry na różnych instrumentach. Podczas, gdy wszyscy śpią, Evan bierze do rąk gitarę. Choć gra po raz pierwszy, gra wspaniale. Zostaje szybko doceniony przez Maxwella, który traktuje go jak prawdziwą żyłkę złota i od tej pory grywa na ulicach.

Czarodziej „zajmuje się” karierą Augusta Rusha (pseudonim artystyczny Evana) i robi wszystko, by nie został odnaleziony. Jego zachowanie i żądza pieniędzy coraz bardziej przeraża chłopca. Czuje sie bardzo samotny widząc dookoła uśmiechnięte twarze  dzieci i ich rodziców. Ucieka i trafia do kościoła, gdzie słyszy piosenkę: „ Raise it up” śpiewaną przez chór gospel i zaprzyjaźnia się z najmłodszą członkinią zespołu, która uczy go gry na pianinie. 

Evan, choć dopiero co nauczył się dźwięków odpowiadających poszczególnym klawiszom pianina, już piszę swoją pierwszą symfonię. Inspirują go rzeczy dziejące się wokół niego – odgłosy odbijanej piłki, spadające krople wody. Chłopiec trafia do szkoły dla dzieci uzdolnionych muzycznie i tam rozwija swe umiejętności.

Rapsodia napisana przez  Evana ma zostać zagrana przez nowojorską orkiestrę symfoniczną. Na tym samym koncercie ma wystąpić Lyla Novacek… Intensywne próby przerywa Maxwell i podając się za ojca młodego  muzyka, chce uniemożliwić mu występ. Evan na moment wraca do ulicznego grania. Spotyka wtedy niezwykłego człowieka – własnego ojca – o czym oczywiście żadne z nich nie ma pojęcia. Grają razem. Mężczyzna jest pod wrażeniem umiejętności chłopca. Louis przekonuje Evana, by pomimo wszystko poszedł na koncert i  chłopak ucieka od despotycznego Maxwella. W ostatniej chwili dociera na występ. Louis widzi uliczne plakaty informujące o występie Augusta Rusha i natychmiast udaje się w to miejsce. Tam spotyka Lylę. Chłopiec jest przeszczęśliwy – odnalazł rodziców.


Podsumowując, wydaję mi się, że jest to film idealny do obejrzenia dla całej rodziny. Zyskuje wiele dzięki wspaniałej oprawie muzycznej. Wzruszający, i choć zakończenie jest dość przewidywalne, na pewno obejrzę go jeszcze niejeden raz.


-ZS

piątek, 25 stycznia 2013

Samotny mężczyzna


Znany amerykański projektant mody Tom Ford postanowił pobawić się w reżysera i co z tego wyszło?!  Film, który zapiera dech w piersiach, odejmuje mowę i wzrusza. Kwintesencja kina, aż mamy uczucie że obejrzeliśmy coś wybitnego.


George’a Falconer’a, profesora anglistyki, poznajemy po tragicznej śmierci jego partnera, Jima. Nie może on jednak pogodzić się ze stratą swojego ukochanego, tęskni za nim, a wszystko czego się dotknie powoduje nawrót wspomnień, które w obecnej sytuacji są odpowiedzialne za jeszcze większy ból. Pocieszenia szuka u swojej przyjaciółki Charlotte, z którą wspomina stare, dobre czasy. Jednak to mu nie wystarczy, nie widzi dla siebie przyszłości. Obserwujemy ostatni dzień życia George’a, razem z nim przygotowujemy się do samobójstwa, pokonując dokładnie zaplanowane posunięcia. Uczestniczymy podczas pisania pożegnalnego listu, wybrania stroju, w którym chce być pochowany, a nawet próbie przećwiczenia sposobu w jaki pozbawi się życia.

‘’Samotny mężczyzna” to film opowiadający o życiu w cieniu ze swoją odmiennością. Sam bohater podczas wykładu porusza ten temat. „Boimy się innych - mówi podczas zajęć - czy to gej, czy komunista, czy też czarny”. Tak już jest skonstruowany ten świat i nie tylko w latach 60, w których toczy się akcja filmu, ale również dzisiaj. George nie ujawnia się, jest w pełni świadomy konsekwencji jakie ze sobą to by niosło, wszystko to prowadzi do odizolowania się bohatera od otaczającego go świata, wpływa to też na brak akceptacji dla samego siebie czy poczucie uwięzienia we własnym ciele. 

Colin Firth w roli George'a jest rewelacyjny. Doskonale wczuwa się w kreowaną postać, oddaje jego rozpacz i determinację, a Julianne Moore, która wcieliła się w rolę Charlotte wypadła bardzo przekonująco w pozycji osamotnionej dojrzałej kobiety, której dzień skała się z palenia papierosów i użalania się nad sobą,  że mężczyzna którego kocha nie będzie dla niej nikim więcej niż tylko przyjacielem.

Historia opowiedziana przez Forda porusza nas swoją prostotą, posiada w sobie wiele życiowych mądrości. Reżyser próbuje przekazać nam że w dzisiejszym świecie ludzi interesują pieniądze i kariera, a światem żądzą pozory. W życiu trzeba zwracać uwagę na szczegółu takie jak gesty, uśmiechy, rozmowy. Jednak są to chwile krótkie, a trwałe szczęście bez miłości jest niemożliwe.

Naszą uwagę przykuwa jedna z pierwszych scen gdzie idealnie ukazane są odczucia bohatera, który w rozmowie telefonicznej dowiaduje się o śmierci swojego partnera. George nic nie mówi lecz my rozumiemy go bez słów.

Przedstawiona historia ciekawi nas i nie pozwala oderwać się od ekranu, zaś perfekcyjnie sklejony scenariusz nie pozwala by widz się nudził. Od pierwszego ujęcia widać pasję reżysera i jego zamiłowanie do świata mody, które przejawia się w każdej klatce, bohaterowie są świetnie ubrani, a scenografia i charakteryzacja dopracowane są pod każdym szczegółem i dopięte na ostatni guzik. Niesamowite zdjęcia,  przepiękna muzyka Abla Korzeniowskiego dodają filmowi uroku. Nawet sposób w jaki mówi o homoseksualizmie jest bardzo subtelny, a uczucie jakie rodzi się pomiędzy profesorem, a jednym z jego uczniów nikogo nie zgorszy. Tom Ford bez większej trudności zdobywa naszą sympatie i robi z naszymi odczuciami co tylko mu się podoba, całkowicie zostajemy pochłonięci przez George’a Falconer’a, stajemy z nim twarzą w twarz, lecz niestety możemy się tylko przyglądać jego losowi. Film zobaczyć powinien każdy, bo warto. Może nawet wpłynie on na nasze życie. Jedno jest pewne, tej produkcji , nie ważne jakbyśmy się starali, łatwo nie wymrzemy z naszych myśli. 

-PB






środa, 23 stycznia 2013

Siostry

Niedawno na Polsacie leciał film "Siostry". Niezbyt przepadam za filmami puszczanymi na tej stacji, jednakże tym razem pomyślałam, że może to być dobry moment na odstresowanie się przy obrazie mogącym okazać się całkiem dobrą produkcją. Poza tym gra w nim Cameron :)

Opowiada on (uwaga, niespodzianka!) o dwóch siostrach. Maggie (Cameron Diaz) oraz Rose Feller (Toni Collette). Młodsza z nich prowadzi dość imprezowy, luźny tryb życia. Bez pracy, bez problemów. Druga - Pani prawnik. Odpowiedzialna, ułożona i poważna. W końcu coś się między nimi psuje -> dochodzi do konfliktu. Maggie ucieka do babci, o której istnieniu kobiety nawet nie wiedziały. Prawdę o tym, że Ella wciąż żyje zataił przed nimi ich ojciec. Starsza Pani postanawia położyć kres nieporozumieniom między siostrami. 


Ulubionymi scenami są nauki czytania Maggie pod okiem byłego profesora w podeszłym wieku, którego życie dobiega końca. Dla niej stało się to rutyną. Nic więc dziwnego, iż bardzo przeżywa wieść o tym, że jej słuchacza już nie ma.

Film w skali 1-10 oceniam na 8. Przemiana Maggie z dziewczyny, dla której liczy się tylko wygląd, uwodzenie mężczyzn oraz zakrapiane alkoholem imprezy w dojrzałą, rozsądną kobietę to wielki plus tego filmu. Pod koniec widać tę siostrzaną miłość, w której jedna byłaby w stanie oddać życie za drugą. 


-eNA

czwartek, 17 stycznia 2013

Bestie z południowych krain

„Bestie z południowych krain” to produkcja z której zasłynął Benh Zeitlin. Udowadnia nam on, jak w kinie ważna jest wyobraźnia oraz oryginalność.  Mimo kilku nominacji do Nagrody Akademii, m.in. za najlepszy film, „Bestie..” nie są faworytem w żadnej z kategorii, ale czy słusznie?

Sześcioletnia Hushpuppy opowiada nam historię o swoim życiu z ojcem w krainie, po części prawdziwej, a po części troszkę przez nią zmyślonej, jednak trudno jest naznaczyć granicę autentyczności. Dziewczynka rozmawia z nieobecną matką, ma również skomplikowane relacje z własnym ojcem, który próbuje ją przygotować na nadchodzącą apokalipsę. Ta w końcu przychodzi w postaci huraganu, który „przewraca wszystko do góry nogami”.

Miejsce w którym mieszka Hushpuppy wraz ze swoim tatą i jego przyjaciółmi zwane jest „Bathtub”. Dla niektórych może być to po prostu nazwa własna, ale z drugiej strony jest to rzeczownik, który oznacza „wannę”. W takim razie jest to miejsce, w którym ciągle zbiera się woda – wpływa i odpływa. „Bathtub” przedstawiany jest jako kres świata – domy budowane są z odpadów innych, lepszych miast, a szkoła mieści się w rozwalającej już szopie. A mimo tego wszyscy mieszkańcy nie potrafią opuścić tego miejsca – mówią jedynie „tu jest nasz dom!”.

Główną rolę gra 9-letnia Quvenzhané Wallis. Jest ona najmłodszą aktorką w historii nominowaną do Oscara za rolę pierwszoplanową, a „Bestie..” są dopiero jej pierwszym filmem! I nie ma co się dziwić, ponieważ oglądając jej grę nie widzimy ani przez chwilę żadnej sztuczności. Nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam na ekranie tak przekonującego „małego aktora”. 


Oglądając zwiastun wielu ludzi może odnieść wrażenie, że film będzie pełen życiowych mądrości  i mają rację. Jest on o rzeczach wartościowych - o świecie, o nas, o życiu oraz o tym co jest w nim najważniejsze, a także co jest całkowicie niepotrzebne. Najbardziej zaskakuje fakt, iż większość tych spraw jest przedstawianych jedynie przez 6-letnią dziewczynkę. Czy takie poważne zdanie pasują do tak młodego dziecka? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. 

Zeitlin bardzo ryzykował decydując się pokazać strasznie zaniedbaną krainę – rozpadające się domy, wszechobecne błoto, biegające wolno świnie. Ludzie są prości, niewykształceni, lubią dużo pić, ale zarazem niezbyt się tym przejmują. Zastanawiacie się – gdzie tak jest?  To wszystko dzieje się w znanych przez nas wszystkich Stanach – tych, z hollywoodzkich produkcji,  gdzie wszyscy zawsze są tacy idealni. "Bestie..." nie pokazują ludzi pięknych i powabnych, ale prawdziwych - może czasami przerysowanych lecz prawdziwych. Dzięki temu całemu obrazowi film nabiera autentyczności.

Podsumowując, czy film ten zasługuje na Oscara? Sama nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Są rzeczy, które zachwycają – jak gra sześciolatki czy piękne zdjęcia oraz muzyka, jednak czy to wszystko wystarczy, aby zachwycić członków Akademii? Dowiemy się 24. lutego :)


-AB

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Frankenweenie

Słysząc imię i nazwisko - Tim Burton - wielu z nas kojarzy takie filmy jak "Gnijąca Panna Młoda", "Charlie i fabryka Czekolady" czy trochę nowszy "Mroczne cienie". Tym razem reżyser przedstawia nam produkcję prostszą, ale trzymającą w napięciu i pełną emocji.

"Frankenweenie" opowiada historię chłopca imieniem Wiktor, którego jedynym przyjacielem jest jego pies - Sparky. Niestety jednego dnia zostaje on potrącony przez samochód i zdycha. Nasz bohater nie może sobie bez niego poradzić. W efekcie natchniony przez nauczyciela przyrody postanawia ożywić ukochanego kompana w ten sam sposób, w jaki zrobił to Frankenstein. 



Najnowszy film Burtona okazuje się sukcesem - zostaje nawet nominowany do Oscara jako najlepszy pełnometrażowy film animowany. We "Frankenweenie" Tim wraca jeszcze do swoich początków, gdy anonimował na zlecenie wytwórni Disney'a. W 1984 roku powstał dokładnie taki sam film produkcji Burtona, tylko krótkometrażowy. Został on uznany za straszny dla dzieci.

Burton funduje nam dobrą dawkę horroru: zaczynając od nagrobka Mary Shelley, przez potwory japońskiej produkcji, aż po film "Horror Draculi" oglądany w telewizji, gdy Wiktor wlecze ciało wykopanego psa po dywanie.

Zwracając uwagę na obsadę możemy się cieszyć, iż tym razem nie obsadził Johnny'ego Deppa ani Heleny Bonham - Carter. 

Mamy ukazaną na pozór zwykłą historię o przyjaźni między człowiekiem a psem, która jest zarazem ujmująca, a co więcej, genialnie wystylizowana. Polecam ją wszystkim fanom Tima Burtona, który widać wraca do swojej najlepszej formy!


-AB

piątek, 11 stycznia 2013

Melancholia

„Melancholia” to kolejny z filmów Larsa von Triera, który wzbudził wiele kontrowersji. Jedni się nim zachwycają, inni krytykują; to co jednym się w nim podoba, innych drażni.


O fabule w skrócie – film opowiada o rodzinie, której członkowie w obliczu końca różnie reagują, o tym w każdym razie mówi druga część filmu. W części pierwszej obserwujemy ślub, państwo młodych, ogarniętych wątpliwościami, miotających się w emocjach ludzi, wszyscy zachowują się... dziwnie. Nie wiem czy taki był zamysł twórcy, jednak ta konwencja zdecydowanie do mnie nie trafiła. Emocje nie są niczym uzasadnione, podczas oglądania filmu miałam wrażenie, że cała rodzina jest chora, nie tylko główna bohaterka, Justine (Kirsten Dunst), która cierpi na depresję. Postaci sprawiają wrażenie niedopracowanych, są jednowarstwowe.


Jednym z nieprawdopodobnych elementów filmu jest to, że siostrzeniec Justine, Leo, mówi o niej „Superciocia”. To określenie pojawia się właściwie pod koniec filmu, wcześniej obserwujemy tylko opryskliwy i lekceważący stosunek wiecznie rozgoryczonej ciotki do zagubionego chłopca. Dlaczego Leo nazywa tak akurat tę odrzucającą osobę, a nie kogoś choć trochę bardziej sympatycznego? Hmm, najwyraźniej to ma według reżysera jakąś psychologiczną głębię.

Kolejną sprawą jest niesamowita przemiana zachodząca w Justine, która w obliczu śmierci staje się dla chłopca oparciem i daje mu nadzieję. "Świat jest zły, nie ma czego żałować". Być może nietypowy sposób pocieszania dziecka, jednak bohaterka wykazuje się tu empatią, czego wcześniej u niej nie spotkaliśmy. Gdyby tylko przemiana z rozgoryczonej do uduchowionej zachodziła w niej dłużej… W filmie widzimy w niewielkim odstępie dwie sceny – Justine ignoruje Leo i odtrąca go / Justine buduje magiczny namiot, który ochroni Leo, Justine i Claire – matkę Leo i siostrę Justine – przed końcem świata. Jest to tak nieprawdopodobne, że w moich oczach ostatecznie pogrąża cały film.

Kolejnym budzącym wątpliwość elementem jest fakt, że pan młody po swoim weselu ustala z jednym z gości sprawy biznesowe. Nie zajmuje on się nawet swoją zagubioną życiowo żoną (którą z niewiadomych nam powodów szczerze kocha), po prostu ustala szczegóły transakcji.

Twórcom filmu trzeba oddać, że efekty specjalne rzeczywiście robiły wrażenie, jednak moim zdaniem miejscami ocierały się o kicz. Mimo wszystko był to najsilniejszy punkt filmu. A scena, w której Melancholia (nareszcie) uderza w Ziemię, też bardzo efektowna, była dla mnie tylko wybawieniem od tego ponad dwugodzinnego filmu.

„Planeta Melancholia, która prawdopodobnie uderzy w Ziemię ma być uosobieniem tej depresji, dlatego główna bohaterka jest gotowa na jej nadejście.” To jedna z interpretacji filmu, z jaką się spotkałam. Może nie dojrzałam w nim drugiego dna. Może, gdyby film składał się tylko z drugiej części, spotkał by się u mnie z większym uznaniem. Jednak został on zbudowany w ten, a nie inny sposób, co z pomysłu ze sporym potencjałem uczyniło bardzo słaby film.

„Niemy krzyk człowieka udręczonego absurdem egzystencji - bodaj najlepsze podsumowanie tego wspaniałego filmu” – a może jednak tak? Oceńcie sami.


-DZ

czwartek, 10 stycznia 2013

Bogowie ulicy

Brian i Mike to przyjaciele i jednocześnie partnerzy w pracy. Są policjantami, a zawód, który wykonują jest dla nich swoistą pasją. Czują się jak strażnicy ulic, które przychodzi im patrolować. Pomagają ludziom nie zważając na sytuacje, często znajdując się przez to w niebezpieczeństwie i ryzykują własne życie.

Wydawać by się mogło, że są to ludzie bez skazy, którzy stają w obronie  ludzkiego życia, jednak po zapoznaniu się z bohaterami zdajemy sobie sprawę jak bardzo się mylimy. Policjanci również mają swoje wady, wielokrotnie górę biorą nad nimi emocje, a zbyt duża pewność siebie prowadzi ich do niebezpiecznych sytuacji.

Brian Taylor wraz ze swoim partnerem Mike’em Zavalą patrolują ulice Los Angeles .Poznajemy to miasto z ciemnej strony gdzie wzrasta liczba latynoskich i afroamerykańskich gangów. Czujemy się jakbyśmy razem z głównymi bohaterami siedzieli na tylnym siedzeniu radiowozu i wszystko obserwowali z bliska. Spowodowane jest to specjalną pracą kamer, nie widzimy tyko obrazów profesjonalnych w doskonałej jakości, ale też filmowane zwyczajnym urządzeniem przez jednego z bohaterów. Na początku można mieć dziwne odczucia , które towarzyszą nam kiedy oglądamy niewyraźne, chaotyczne a nawet czasami koślawe obrazy. Jednak przestaje nam szybko przeszkadzać,  gdyż taka forma pozwala nam znaleźć się bliżej całej historii i stać niemal obok bohaterów.


Policjanci spędzają ze sobą wiele czasu i to nie tylko w czasie służby. Mamy odczucie jakby tworzyli rodzinę, a łączącą ich silną więź przyjaźni dostrzec możemy w ich wspólnym działaniu. W każdej akcji czujemy ich wzajemną troskę o siebie. Bez większego zastanowienia każdy z nich byłby gotów przyjąć cios przeznaczony dla drugiego.

Reżyser filmu Davus Ayer doskonalne wyczuwa momenty w których zmienia atmosferę. Z wesołych koleżeńskich żartów w radiowozie doskonale przechodzi w sceny pełne emocji w których to bohaterowie udają się w szaleńczy pościg czy wkraczają do akcji. Trzeba przyznać że Ayer perfekcyjnie wprowadza nas w codzienne policyjne życie, które jest przekazane w sposób odważny, zawiera spore dawki humoru i nie nudzi.

Jake Gyllenhall, który wcielił się w rolę Briana oraz Michael Pena (Mike) tworzą zgrany duet aktorski. Ich rozmowy, żarty, relacje są bardzo realistyczne. Chłopacy z pełną pasją wcielają się w swoich bohaterów, a na ekranie dosłownie czujemy, ich doskonałą pracę. Brian i Mike zyskują sobie sympatię widza, który w każdej sytuacji kibicuje im całym sobą.

Produkcja ta trzyma nas przez cały czas w napięciu. Nakręcone sceny pokazują ból, strach, okrucieństwo, ryzyko i poświęcenie. Dawka dobrego humoru, która przeplata się z walką bohaterów doskonale , stanowi odskocznie od negatywnych aspektów. Film jest naturalny, prosty i chyba tutaj tkwi jego moc. Każdy kto go obejrzy nie będzie tego żałował. Mam nawet nadzieje że Oscarowa statuetka w jakiejś kategorii powędruje na konto tego filmu.
-PB

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Hobbit. Niespodziewana trylogia.


W grudniu, po długim oczekiwaniu, na ekrany kin trafiła nowa produkcja Petera Jacksona – ekranizacja „Hobbita” J.R.R. Tolkiena. Czekali na to wszyscy miłośnicy prozy Brytyjczyka oraz filmowej trylogii.

Kiedy pojawiła się informacja to tym, że „Hobbit” zostanie zekranizowany w trzech częściach niektórzy oburzyli się – „Jak to możliwe,  producentom chodzi tylko o to, by więcej na filmie zarobić, pojawią się dłużyzny, film będzie nudny.” Takie komentarze znajdowałam w internecie. Jednak nie zgodzę się z tymi opiniami, ponieważ zagłębiając się w literaturę Tolkiena można znaleźć wiele materiałów uzupełniających „Hobbita” i łączących historię Bilbo Bagginsa z wyprawą do Mordoru, w celu zniszczenia Pierścienia. Te właśnie teksty, w których wydawcy nie wiedzieli potencjału i nie chcieli w nie inwestować, wykorzystali scenarzyści filmu - Guillermo del Toro, Peter Jackson, Fran Walsh i Philippa Boyens. Dzięki temu film przestał być tak bardzo „dla dzieci”, stał się bardziej mroczny i nabrał nowej głębi. Myślę, że zawdzięczamy to głównie Boyens, która jest najbardziej obeznana z tolkienowską mitologią, co również sprawia, że jest najbardziej wrażliwa na zarzucaną im pazerność.

Co czuli aktorzy, gdy dowiedzieli się, że to jeszcze nie koniec ich przygody w Śródziemiu? Sir Ian McKellen, filmowy Gandalf, który teraz może się już poszczycić wiekiem 73 lat nie jest z tych, którzy mówią głupstwa o radosnym kręceniu filmu i o tym, jak ekipa jest dla niego rodziną. Oczywiście ma dużo respektu dla materiału oraz współpracowników, ale nie boi się opowiadać o tych mniej radosnych aspektach powrotu do Śródziemia. Czekają go trzy lata poza domem, trzy lata przepełnione pracą na planie. Przyznaje jednak, że nie chciałby, by ktokolwiek inny zagrał Gandalfa, a Nowa Zelandia jest pięknym miejscem. Sam czerpie radość z pracy nad filmem, więc decyzja o wzięciu udziału w kolejnej produkcji nie była trudna.

Martin Freeman jest absolutnie zachwycony tym, że to jemu trafiła się rola Bilbo. Udzielając „Empire” wywiadu, już w Londynie, mówi, że będzie tęsknił za Nową Zelandią, a po chwili zastanowienia dodaje, że nigdy nie był tak daleko od domu.

Elliah Wood miał 19 lat, kiedy ostatnio biegał boso po Hobbitonie. Od czasu „Władcy Pierścieni” stał się 30latkiem. „Nie wyglądam już jak dziecko i moje rysy twarzy się wyostrzyły. Gdy tylko założyłem perukę, włochate stopy i przebranie, zrobiłem zdjęcie i spojrzałem na nie, zaskoczyło mnie wtedy, że dalej przypominam Frodo. To było dziwne przeżycie.”

Andy Serkis, fenomenalny Gollum, tym razem nadzorował część zdjęć, jako reżyser drugiej ekipy. Chwali on postęp technologii i podkreśla, że dzięki niemu postać Golluma będzie jeszcze bardziej realistyczna. A scena zagadek w jaskini stwora jest jedną z najlepszych scen w filmie, świetnie zagraną i niesamowicie zapadającą w pamięć.

Richard Armitage, filmowy Thorin, czyli przywódca wyprawy, jest wielkim fanem prozy Tolkiena. Jako dziecko miliony razy czytał „Hobbita”, w życiu dorosłym – „Władcę pierścieni”. Kiedy ekranizowano trylogię żałował, że nie ma dla niego miejsca w tym filmie. Dopiero „Niezwykła podróż” była dla niego szansą, by współtworzyć filmowe Śródziemie, z czego czerpie ogromną radość.

A reżyser? Moim zdaniem wykonał świetną robotę już przygotowując scenariusz do „Władcy pierścieni”. Wybrał najciekawsze elementy książki, odrzucając te nieistotne dla przebiegu akcji, a „Hobbita” wzbogacił tak, że oba projekty stały się jednością.

Co mogę powiedzieć o tym filmie prywatnie, z głębi sera? Jestem zachwycona tym, że książka mojego dzieciństwa doczekała się ekranizacji i jak dziecko właśnie czekam na kolejne części. A, znając wcześniejsze dokonania twórców filmu, wierzę, że się nie zawiodę.


-DZ